Nie byłem Murzynem, ale po prostu mężczyzną. Byłem w domu.
Wyobrażać sobie. Gdyby ocean mógł płakać. Gdyby ściany płakały. Gdyby piaski mogły mówić. Gdyby komórki tutaj w Cape Coast próbowały opowiedzieć historię o utraconej krwi, o wylanych łzach. O martwych duszach. Wyobrażać sobie…
To były słowa, które napisałem wkrótce po wizycie w dawnym zamku niewolników w Cape Coast w Ghanie w 2007 roku — zniewalająco majestatycznej fortecy z białego kamienia z widokiem na Ocean Atlantycki.
Stojąc po tej stronie Atlantyku na tym zamku, gdzie moi przodkowie rozpoczęli swoją spętaną podróż do Ameryki Północnej, wpatrując się w fale, które docierały do jego brzegów, byłem zatopiony w historii Czarnych.
Dogłębne relacje polityczne, analizy sportowe, recenzje rozrywkowe i komentarze kulturalne.
Poruszony w sposób, w jaki nie byłem wcześniej, przez naszą historię jako Afroamerykanie, przez naszą podróż, która nie zaczęła się w 1619 roku.
W wilgotnym lochu czułem ludzką rzeź, ilość zabitych dusz. Byłem oszołomiony głębią ciemności, wizjami ułożonych ciał Czarnych i wyobrażeniami o rozrzedzonym powietrzu zmieszanym z potem, moczem i kałem. Słyszałem ich krzyki.
Czarna historia chwyciła moje ciało i duszę. I zostawiło mnie prawie bez tchu, na pewno chwilowo bez łez. Czułem się zagubiony, oszołomiony i milczący, gdy wędrowałem przez trzewia piekła w zamku Cape Coast.
Słowa docenta były jak statyczne pośród moich własnych wewnętrznych rozmów w mojej psychice i duszy, które znalazły w tym miejscu zarówno ukojenie, jak i palące tortury. Nie stracone były jego słowa, że nad piekłem lochów stał kościół.
Potem, wychodząc z zagrody niewolników, natknąłem się na Drzwi bez powrotu. Moje serce zatrzymało się, gdy moje oczy spotkały się z falującymi morzami i wyobraziłem sobie statki niewolników czekające, by zanieść nas do Przejścia Środkowego.
Zamek Cape Coast Castle był tylko częścią mojego doświadczenia w Ghanie. Po prostu oddychając powietrzem, gdy szedłem jego ulicami, na jego rynki, a poza tym napotkałem morze pięknych ciemnoskórych czarnych ludzi, po raz pierwszy w życiu poczułem się wolny wśród ludzi, dla których moja skóra nie jest grzechem .
Nie byłem Murzynem, ale po prostu mężczyzną. Byłem w domu.
Wdychałem piękno Ghany. Jego splendor. Jego duma. I przypomniało mi, przemówiło do mnie wyraźnie, o naszym istnieniu na długo przed niewolnictwem.
Z czasów, kiedy byliśmy królami i królowymi na kontynencie, z którego ziemi wyłonił się początek człowieka.
Nie umknęło mi to, że Ghana w 1957 roku stała się pierwszym krajem subsaharyjskim, który uwolnił się od rządów kolonialnych, lub że W.E.B. Du Bois jest tam pochowany lub że Ghana została nazwana mekką ruchu wyzwolenia Czarnych i panafrykanizmu.
Tyle sobie przyrzekłem będąc tam, że kiedyś wrócę do Ghany i zabiorę ze sobą rodzinę. Jestem bowiem przekonany, że każdy Afroamerykanin — nawet jeśli nie dąży do repatriacji — musi odbyć pielgrzymkę do Ojczyzny. Słyszę, jak woła moją duszę.
W sierpniu dotrzymam tej obietnicy jako stypendysta Fulbrighta 2021-22 na Uniwersytecie Ghany w Akrze, gdzie będę wykładał, a także podejmę się realizacji projektu badawczego: Africa Calling: Portrety czarnoskórych Amerykanów ciągniętych do ojczyzny.
Moja praca będzie po części kroniką historii tysięcy Afroamerykanów żyjących jako emigranci w Ghanie, z których wielu stara się uciec przed rasową animusem i dyskryminacją Ameryki.
Nie mam złudzeń. Ghana to nie Wakanda. Ale wyobraź sobie.
Wyobraź sobie, że stałem tam, gdzie płakali moi ojcowie. Gdzie zginęli moi ludzie. Gdzie niewolnictwo próbowało ukraść nasze dusze. I duma matki. Wyobraź sobie, co czułbym w środku.
Ziemia, w której kiedyś panowaliśmy jako królowie i królowe. Ziemia, w której moja dusza w końcu poczuła się wolna. Wyobrażać sobie.
Taqsam: